środa, 30 marca 2016

Mama. Zaskoczona.


Miesiąc mnie tutaj nie było, no dobra, 6 tygodni. To był czas tylko dla nas. Ale wracam! Już nie jako rodzic-teoretyk, ale jako Rodzic-Praktyk!
20.02 przyszła na świat nasza córeczka - Basia. Miałyśmy umowę, że skoro ma się urodzić w lutym, to fajnie by było, żeby wcelowała właśnie w 20-go, bo jest to bardzo ważny dzień w roku. Chcecie wiedzieć, dlaczego? Bo właśnie 20 lutego miał urodziny Curt Cobain i... ja. Jak umowa, to umowa, więc w tym roku miałam niezapomnianą imprezę urodzinową. Na porodówce.
Nie będę Wam pisała, jak przebiegał poród. Opowiem o tym, co mnie zaskoczyło. Najpierw jednak się pochwalę, a co! Uważam, że byliśmy BARDZO DOBRZE przygotowani (o przygotowaniach TU i TU)! Mimo bólu, wyszliśmy z domu na porodówkę całkiem spokojni i zorganizowani, jak w wojsku. Brawo my.
A teraz, do rzeczy. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale mimo moich przygotowań, jednak było kilka rzeczy, które mnie zaskoczyły, hehe.
Po pierwsze, emocje. Byłam przygotowana na strach, na zdenerwowanie, stres, panikę nawet. Ale nie na... radość! Kiedy odeszły mi wody, oprócz cholernego bólu, czułam radość. Podskoczyłam uradowana klaszcząc w dłonie i mówiąc do mojego P. "rodzę! zaczęło się!". Dziwne, nie? Te wody to był dowód, że nie wymyśliłam sobie tych bóli, że to nie jest panika i że nie są przepowiadające, czyli na darmo nie będziemy jechali do szpitala.
Po drugie, tomiwisizm w stosunku do tego, "co ludzie powiedzą". Ból był taki, że... było mi wszystko jedno. Do szpitala pojechałam w szarych dresach i emu (wiecie, jak wyglądają dresy do emu - dziadowo), nie obchodziło mnie to, że w garażu u nas w bloku dostałam skurcz, który powalił mnie niemal na kolana, ani to że jechałam do szpitala klęcząc na przednim siedzeniu i trzymając rękami zagłówka (środek dnia, środek miasta, światła, korki - imaginujecie sobie). Na izbie przyjęć też miałam skurcz i skupiłam na sobie uwagę wszystkich robiąc AAAAAA, bo tak mi kazała położna. A w czasie porodu darłam się w niebogłosy. Nie krzyczałam - darłam się, jak opętana, jak nigdy w życiu. Na pewno było mnie słychać w całym szpitalu i pewnie trzy ulice dalej. Współczuję słuchającym.
Po trzecie, tempo. Jak już jechałam do tego szpitala, trzymałam się tego zagłówka, czułam ten cholerny ból i troszkę tez radość - byłam nastawiona na wielogodzinną walkę. Powtarzałam sobie, "ok boli, ale jutro o tej porze, będziemy trzymali na rękach naszą córeczkę". Zakładałam, że poród nie powinien trwać dłużej, niż 24 godziny. Nie przewidziałam jednak, że od przyjęcia do szpitala do zobaczenia dziecka miną... 3(!) godziny. Gdybym była w domu, zdążyłabym obejrzeć końcówkę "Na Wspólnej". Czad :-D
Kolejna zaskakująca rzecz, to kameleon. A raczej to, jak dziecko zmienia swoją barwę w momencie przecięcia pępowiny. Rodzi się fioletowawe, fajne ale jakieś takie blade. Potem tatuś dzielnie przecina pępowinę i maluch momentalnie robi się różowiutki, jak usta Reese W. w "Legalnej Blondynce". Magia. Podobno wtedy też bierze pierwszy oddech, ja tego nie zarejestrowałam. Zarejestrowałam natomiast instynktowną potrzebę przetrwania, kiedy maleńka zaczęła szukać sutka, a kiedy znalazła, przyssała się. Sama! Zdolna z niej bestia. Ja jej tego nie uczyłam. Czyli nie kameleon, a ssak. Znacie ssaka, który zmienia kolor? Lepiej by tu pasował, niż ten kameleon.



I na koniec jeszcze jedna zaskakująca rzecz. Oprócz tego, że my mamy dziecko, do czego przywykłam przez 9 miesięcy, jakoś wcześniej nie docierało do mnie, że ono ma NAS! Basia uczyniła nas RODZICAMI, którymi będziemy przez całe życie. To dopiero kosmos.

Podobał Ci się tekst? Był do Bani? Daj mi znać!